Moje pierwsze spotkanie z “Clashem” to wiosna 1983 roku. Płyty, które wtedy pojawialy się w Polsce miały tę zawrotną cenę parunastu, a czasem aż parudziesięciu dularów (lata 80-te ubieglego wieku). Dostępne były też na „targowiskach” i w niezwyklych swiątyniach kapitalizmu zwanych potocznie Pewex-ami.
Tylko moje pokolenie pamięta z jaką nabożną czcią prosiło się zarozumiałą pańcię w Pewexie o wyłożenie na ladę plyty ukochanego zespolu. Sam fakt "bycia za ladą" w tej wymarzonej enklawie kapitalizmu dawal pospolitym sprzedawczyniom poczucie wladzy i arogancji do potęgi n-tej. Prawdę mówiąc panie-ekspedientki kreowaly się na kapłanki niezwyklego kultu zwanego przydługawo w języku suahili-prl "tutaj wszystko można kupić za dolary". Większość upodlonego narodu biegała w tamtych czasach a to za podpaskami, a to za papierem do d... (popularnie zwanym papierem ściernym), oraz ochłapami śmierdzącego mięcha, w zależności gdzie, ewentualnie kiedy „coś rzucili". To była i jest ta milcząca większość, którą w 4 literach mieli czerwoni zdrajcy, a pózniej Balcerowicz z kumplami.
Większość ludzisk w Pewex-ach lat 80-tych to byli tak zwani zwiedzający. Coś jak w dzisiejszym muzeum, gdzie wiadomo, że nikogo nigdy nie będzie stać na oryginalne antyki, chyba, że się ma "a lot of green". Z tego też powodu, gdy dochodzilo do prawdziwej "sprzedaży" (coś jak aukcje antyków) w ludziach budzily się niezwykle emocje. Na takie zakupy zazwyczaj przychodziły caluśkie rodziny (łącznie z dziadkami, kuzynkami i małoletnim bractwem, które też chciało ucieszyć oczy kolorowymi eksponatami na pewex-owskich półeczkach (chcę tu przypomnieć, że PRL-owskim kolorem byla depresyjna szarość). Ten niezwykly obrządek "zakupów" celebrowali tylko synalkowie marynarzy, rodziny lekarzy pracujących w Libii, oraz ci szczęśliwcy, którzy posiadali jakąś rodzine na „bajkowym żachodzie”. Jeśli chodzi o mnie, to niestety należalem do tych pariasów, którzy stali w drugim rzędzie tuż za owymi szczęśliwcami, których sily nadprzyrodzone obdarowaly prawdziwymi pieniędzmi, a nie złotówkami zwanymi pogardliwie "makulaturą".
Cóż tu dużo mówić miesięczna pensja mojej kochanej Mamy nie wystarczała nawet na pół płyty (o ile płyty można bylo kupić w polówce). Trzeba też pamiętać, że człowiek mieszkal w takim raju jak PRL lat 80-tych, z którego wiał każdy kto tylko dostał dokument zwany paszportem (czyli przepustkę do nieba). Tyle tytułem wstępu, a teraz napisze o plycie Clashu zwanej "London calling".
Oczywiście, że „London Calling” zostal wydany jako podwójny album w Wielkiej Brytani w grudniu 1979 roku. Tyle, że w latach 1980-81 w Polsce wybuchla „Solidarność” i nikt nie mial czasu ani ochoty sluchać muzyki, więc przebudzenie się punów to pózny 82 rok, a wlasciwie 1983. Tak było i ze mną. Na plytę Clashu natknąłem się podczas imprezy, na którą zostalem przypadkowo zaproszony przez mojego dobrego kumpla. Gwoli faktografi, to nie ja bylem oczekiwaną osobą, a raczej „sępem” jak to się kiedyś mówilo ( parafrazując Przemka: „dobra idziemy na imprę, a ty wejdziesz na sępa”) To znaczy on był tam zaproszony ze względu na jego walory towarzysko-elokwentniackie, a także ze względu na powodzenie u kobitek, a ja? Ja jako osoba towarzysząca (Przemowi), zostalem warunkowo wpuszczony do mieszkania i już tam zostalem do samego końca imprezy. A na imprezie jak to na imprezie lat 80-tych, kanapki z żółtym serkiem i ogórkiem, plastry kiełbasy szynkowej, tania wódka mieszana z butelkowaną „pepsi”, ciepły plyn zwany piwem (brrrr ale to piwsko bylo niedobre). Ale najważniejsza byla muzyka, dzięki której można bylo zapomnieć o szarej rzeczywistości PRL-u. Muzykę sluchało się nabożnie, prawie jak w świątyni, no i każdy mial swój gust (to akurat wiadome). Czego innego słuchali punkowie, czego innego „normalni” (czyli Maanamu, Perfektu, Republiki), część sluchala TSA, albo „polskiego metalu”, byli tacy, którzy uwielbiali „new romantics” i unawali ich za końcowe objawienie. Nowi romantycy: a zwlaszcza czolowe zespoly dekady: „Roxy music”, „Depeche Mode” i „Culture Club” były wtedy na „topie” wszystkich list przebojów i tego wlaśnie się słuchało w „dobrym towarzystwie”. Natomiast hard punk, a także bardziej „ambitna” muzyka byla dla tych niepokornych, gorzej ubranych,
To może dziwne, ale we wczesnych latach 80-tych słuchało sie dużo polskiej muzyki, no i ta muzyka miala swój smak. Taki smak buntu, niewiary, że coś się zmieni kiedyś na lepsze, mieszankę dekadencji i depresji.
W trakcie tej naszej imprezy raptem zgaslo światło i ogarnęła nas grobowa ciemność (to bylo w tych „świetnych” czasach, gdy „energetyka” oszczędzala prąd okresowo wylączając światlo całym dzielnicom). Efekt zdechnięcia prądu był jak najbardziej upiorny, muzyka z gramofonu zarzęzila potępieńczo, a cały nastrój „siadł” imprezowiczom w jednej chwili. Pamiętam, że zapaliliśmy świeczki, nawet jeden z drugim próbował coś tam zażartować, ale żarty szybko gasly jak iskierki ognia na zalanym wodą palenisku. Czekaliśmy długie dwie godziny na wlączenie prądu, nie wiedząc, czy ten cud nastąpi czy nie, i tak naprawdę mieliśmy się rozchodzić gdy, raptem nastąpił ten wyczekiwany „miracle”, bo nastąpiło światło. No i wtedy "rozłoszczony" organizator imprezy, wyjął z przepastnej szuflady płytę Clash-u (chowaną na takie bardziej odlotowe momenty), a my postanowiliśmy dać czadu w takt „London Calling”. Co się wtedy działo to do końca nie pamiętam (albo wolę nie pamiętać), chyba każdy reagował na tego punka inaczej, ale wszyscy bardzo „żywiołowo”, że tak to powiem. Tak po latach, to chce mi się jeszcze śmiać z tych naszych dzikich tańców i dzikiego wycia, z transu wybudziliśmy się jakoś okolo 8 utworu. To znaczy tak naprawdę to wybudziło nas walenie do drzwi sąsiadów z góry, którzy zagrozili nasłaniem milicji obywatelskiej i donosem do smutnego dzielnicowego za tak pózne zakłócanie ciszy nocnej (bylo ciupkę po północy).
Na takie dictum acerbum wywrzeszczanym przez grubawą paniusię, pozostalo nam tylko zciszyć muzykę i puszczać bardziej „spokojne kawalki”, aby nie drażnić złosliwych sąsiadów. No i jakoś impreza dotrwała, aż do 3-ej nad rańcem. Na mnie ta płytka pozostawiła piorunujące wrażenie, zwłaszcza, że jeszcze tej nocki uciekałem przed jakimiś typami, którym podobała się moja skóra. Można powiedzieć skumulowanie wrażeń.
Reasumując: “London Calling” stała się moją the best of the best of punk, aż do dzisiaj. Płyta kpiarska, w której clashowcy drwią z buntu i rewolucji, wiedząc, że buntownicy pewnego dnia się zestarzeją, a ideały okażą się kartkami wyrwanymi z pamiętnika. Młodych gniewnych zastąpią łysiejący panowie z brzuszkami, a piękne dziewczny przeistoczą się w małociekawe nudziary, no i nic tak naprawdę nie pozostanie poza tymi blaknącymi zdjęciami. Jeśli więc ktoś jej nie „mial na uszach” to polecam.
Tylko moje pokolenie pamięta z jaką nabożną czcią prosiło się zarozumiałą pańcię w Pewexie o wyłożenie na ladę plyty ukochanego zespolu. Sam fakt "bycia za ladą" w tej wymarzonej enklawie kapitalizmu dawal pospolitym sprzedawczyniom poczucie wladzy i arogancji do potęgi n-tej. Prawdę mówiąc panie-ekspedientki kreowaly się na kapłanki niezwyklego kultu zwanego przydługawo w języku suahili-prl "tutaj wszystko można kupić za dolary". Większość upodlonego narodu biegała w tamtych czasach a to za podpaskami, a to za papierem do d... (popularnie zwanym papierem ściernym), oraz ochłapami śmierdzącego mięcha, w zależności gdzie, ewentualnie kiedy „coś rzucili". To była i jest ta milcząca większość, którą w 4 literach mieli czerwoni zdrajcy, a pózniej Balcerowicz z kumplami.
Większość ludzisk w Pewex-ach lat 80-tych to byli tak zwani zwiedzający. Coś jak w dzisiejszym muzeum, gdzie wiadomo, że nikogo nigdy nie będzie stać na oryginalne antyki, chyba, że się ma "a lot of green". Z tego też powodu, gdy dochodzilo do prawdziwej "sprzedaży" (coś jak aukcje antyków) w ludziach budzily się niezwykle emocje. Na takie zakupy zazwyczaj przychodziły caluśkie rodziny (łącznie z dziadkami, kuzynkami i małoletnim bractwem, które też chciało ucieszyć oczy kolorowymi eksponatami na pewex-owskich półeczkach (chcę tu przypomnieć, że PRL-owskim kolorem byla depresyjna szarość). Ten niezwykly obrządek "zakupów" celebrowali tylko synalkowie marynarzy, rodziny lekarzy pracujących w Libii, oraz ci szczęśliwcy, którzy posiadali jakąś rodzine na „bajkowym żachodzie”. Jeśli chodzi o mnie, to niestety należalem do tych pariasów, którzy stali w drugim rzędzie tuż za owymi szczęśliwcami, których sily nadprzyrodzone obdarowaly prawdziwymi pieniędzmi, a nie złotówkami zwanymi pogardliwie "makulaturą".
Cóż tu dużo mówić miesięczna pensja mojej kochanej Mamy nie wystarczała nawet na pół płyty (o ile płyty można bylo kupić w polówce). Trzeba też pamiętać, że człowiek mieszkal w takim raju jak PRL lat 80-tych, z którego wiał każdy kto tylko dostał dokument zwany paszportem (czyli przepustkę do nieba). Tyle tytułem wstępu, a teraz napisze o plycie Clashu zwanej "London calling".
Oczywiście, że „London Calling” zostal wydany jako podwójny album w Wielkiej Brytani w grudniu 1979 roku. Tyle, że w latach 1980-81 w Polsce wybuchla „Solidarność” i nikt nie mial czasu ani ochoty sluchać muzyki, więc przebudzenie się punów to pózny 82 rok, a wlasciwie 1983. Tak było i ze mną. Na plytę Clashu natknąłem się podczas imprezy, na którą zostalem przypadkowo zaproszony przez mojego dobrego kumpla. Gwoli faktografi, to nie ja bylem oczekiwaną osobą, a raczej „sępem” jak to się kiedyś mówilo ( parafrazując Przemka: „dobra idziemy na imprę, a ty wejdziesz na sępa”) To znaczy on był tam zaproszony ze względu na jego walory towarzysko-elokwentniackie, a także ze względu na powodzenie u kobitek, a ja? Ja jako osoba towarzysząca (Przemowi), zostalem warunkowo wpuszczony do mieszkania i już tam zostalem do samego końca imprezy. A na imprezie jak to na imprezie lat 80-tych, kanapki z żółtym serkiem i ogórkiem, plastry kiełbasy szynkowej, tania wódka mieszana z butelkowaną „pepsi”, ciepły plyn zwany piwem (brrrr ale to piwsko bylo niedobre). Ale najważniejsza byla muzyka, dzięki której można bylo zapomnieć o szarej rzeczywistości PRL-u. Muzykę sluchało się nabożnie, prawie jak w świątyni, no i każdy mial swój gust (to akurat wiadome). Czego innego słuchali punkowie, czego innego „normalni” (czyli Maanamu, Perfektu, Republiki), część sluchala TSA, albo „polskiego metalu”, byli tacy, którzy uwielbiali „new romantics” i unawali ich za końcowe objawienie. Nowi romantycy: a zwlaszcza czolowe zespoly dekady: „Roxy music”, „Depeche Mode” i „Culture Club” były wtedy na „topie” wszystkich list przebojów i tego wlaśnie się słuchało w „dobrym towarzystwie”. Natomiast hard punk, a także bardziej „ambitna” muzyka byla dla tych niepokornych, gorzej ubranych,
To może dziwne, ale we wczesnych latach 80-tych słuchało sie dużo polskiej muzyki, no i ta muzyka miala swój smak. Taki smak buntu, niewiary, że coś się zmieni kiedyś na lepsze, mieszankę dekadencji i depresji.
W trakcie tej naszej imprezy raptem zgaslo światło i ogarnęła nas grobowa ciemność (to bylo w tych „świetnych” czasach, gdy „energetyka” oszczędzala prąd okresowo wylączając światlo całym dzielnicom). Efekt zdechnięcia prądu był jak najbardziej upiorny, muzyka z gramofonu zarzęzila potępieńczo, a cały nastrój „siadł” imprezowiczom w jednej chwili. Pamiętam, że zapaliliśmy świeczki, nawet jeden z drugim próbował coś tam zażartować, ale żarty szybko gasly jak iskierki ognia na zalanym wodą palenisku. Czekaliśmy długie dwie godziny na wlączenie prądu, nie wiedząc, czy ten cud nastąpi czy nie, i tak naprawdę mieliśmy się rozchodzić gdy, raptem nastąpił ten wyczekiwany „miracle”, bo nastąpiło światło. No i wtedy "rozłoszczony" organizator imprezy, wyjął z przepastnej szuflady płytę Clash-u (chowaną na takie bardziej odlotowe momenty), a my postanowiliśmy dać czadu w takt „London Calling”. Co się wtedy działo to do końca nie pamiętam (albo wolę nie pamiętać), chyba każdy reagował na tego punka inaczej, ale wszyscy bardzo „żywiołowo”, że tak to powiem. Tak po latach, to chce mi się jeszcze śmiać z tych naszych dzikich tańców i dzikiego wycia, z transu wybudziliśmy się jakoś okolo 8 utworu. To znaczy tak naprawdę to wybudziło nas walenie do drzwi sąsiadów z góry, którzy zagrozili nasłaniem milicji obywatelskiej i donosem do smutnego dzielnicowego za tak pózne zakłócanie ciszy nocnej (bylo ciupkę po północy).
Na takie dictum acerbum wywrzeszczanym przez grubawą paniusię, pozostalo nam tylko zciszyć muzykę i puszczać bardziej „spokojne kawalki”, aby nie drażnić złosliwych sąsiadów. No i jakoś impreza dotrwała, aż do 3-ej nad rańcem. Na mnie ta płytka pozostawiła piorunujące wrażenie, zwłaszcza, że jeszcze tej nocki uciekałem przed jakimiś typami, którym podobała się moja skóra. Można powiedzieć skumulowanie wrażeń.
Reasumując: “London Calling” stała się moją the best of the best of punk, aż do dzisiaj. Płyta kpiarska, w której clashowcy drwią z buntu i rewolucji, wiedząc, że buntownicy pewnego dnia się zestarzeją, a ideały okażą się kartkami wyrwanymi z pamiętnika. Młodych gniewnych zastąpią łysiejący panowie z brzuszkami, a piękne dziewczny przeistoczą się w małociekawe nudziary, no i nic tak naprawdę nie pozostanie poza tymi blaknącymi zdjęciami. Jeśli więc ktoś jej nie „mial na uszach” to polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz