wtorek, 14 stycznia 2014
Rzepa o "Resortowych Dzieciach"
W internetowym wydaniu Rzepy Michał Szułdrzyński wypowiedział się w swoim stylu na temat książki, która stała się wydarzeniem roku, czyli „Resertowych Dzieci”. Oczywiście metoda wykorzystana przez pana Szułdrzyńskiego została wielokrotnie testowana przez dziennikarzy stajni pana Hajdarowicza, którzy muszą zganić niewygodną książkę, artykuł, czy polityka, ale tak, aby publika przyjęła to ze zrozumieniem.
Brzmi to mniej więcej tak, tutaj cytat: „nie widzę powodu, by tę metodę rozgrzeszać, gdy akurat obrywają ludzie, do których mi daleko. Tym bardziej, że tę metodę ochoczo zaczyna się stosować ostatnio na prawicy. Nie zgadzamy się z kimś? To zlustrujmy mu tatusia.”
Doskonałe prawda? Kamyczek wrzucony w środowisko “brzydkiej prawicy”, która lustruje tatusia panu Żakowskiemu, Lisowi, czy Olejnik. Co za obrzydlistwo, no jak tak można.
Ale kluczowym zdaniem dziennikarza Rzepy wydaje się to oto zdanie:
„Podobnie niedorzeczne wydaje mi się tłumaczenie historii III RP wyłącznie rodzinnymi koneksjami jej prominentnych dziennikarzy. To nie znaczy, że nie należy o nich mówić, ale to nie one determinują losy Polski po 1989 r.”
Dlaczego niedorzeczne? A skąd pan wie, że to nie one determinują losy Polski po 1989 roku, bo przeczytał pan w Rzeczpospolitej? A może dlatego, że posłuchał pan rozmowy w ulubionej stacji?
Panie Szułdrzyński nie wydaje się panu dziwne, że przez ostatnie 25 lat nikt nie ważył się pisać, kim są tatusiowie pani X, czy pana Y? A czy te rodzinne koncesje nie tłumaczą dlaczego o Kaczyńskim i PiS-ie pisze się wyłącznie w czarnych kolorach? A czy wieczorne spotkania przy śmietniku wysłannnika rządu i właściciela Rzepy nie układają się w logiczną układankę, którą łatwiej zrozumieć, gdy się przeczyta o „resortowych dzieciach”?
Dlaczego pisze pan, panie Szułdrzyński, że tak nie wolno? Ustawia się pan na pozycji „arbitra elegancji” w gazecie, która została „krwawo spacyfikowana”, gdy napisała prawdę o trotylu na wraku samolotu prezydenckiego. Pan pozostał w spacyfikowanej gazecie, widocznie dobrze tam panu. Tak więc ustawianie się w roli arbitra elegancji, gdy wokół tryskają fontanny z szamba, jest tak samo „niedorzeczne” jak „niedorzeczne” jest samo nie dostrzeganie tego jak to została skonstruowana IIIRP po 1989 roku. A tak w ogóle, to wychwyciłem zbyt dużo powtórzeń słowa „niedorzeczny” w pana artykule, domyślam się, że ma to jakiś cel?
wtorek, 13 sierpnia 2013
Wipler na zakręcie
Na temat działaczy Ruchu Palikota jak i samej partii Palikota, czytelnicy portalu niepoprawnych mają jak najgorsze opinie. Od zajść na Krakowskim Przedmieściu, gdy po obu stronach krzyża (nie zapominajmy o panu Andrzejku, który wsławił się agresywnymi wypowiedziami sfilmowanymi przez dobrze poinformowanych kamerzystów) brylowali prowokatorzy, pijani urkowie i sutenerzy (ci w roli dyrygentów i scenarzystów), minęło już sporo czasu. W międzyczasie Palikot i jego partia stoczyła się w sondażach poniżej 5%, a dzisiaj działacze RP są podkupywani przez łowców głów z PO i SLD. Reasumując Ruch Palikota to antychrześcijański, destrukcyjny, antypolski ruch społeczny, który ideologicznie zajmuje najbardziej lewacką niszę polskiej polityki.
Tyle tytułem wstępu, dlaczego więc piszę o Ruchu Palikota na niepoprawnych?
Otóż dzisiejsza GP informuje, że liczna grupa byłych działaczy Ruchu Palikota połączyła się z „Republikanami” Przemysława Wiplera. Na czele frakcji post-Palikociarnej w partii Republikańskiej Wiplera stanął niejaki Piotr Batura, szef wielkopolskiej frakcji Ruchu Palikota.
Pan Piotr Batura wsławił się w swej politycznej przeszłości organizując protesty przeciwko „religii w szkole”, „uprzywilejowanej pozycji kościoła w Polsce”, a także protestując przeciwko „niekończącym się dyskusjom na temat katastrofy smoleńskiej”. Kiedy pierwszy raz przeczytałem kim jest pan Batura i przypomniałem sobie deklaracje Wiplera na temat fachowości, odpowiedzialności w polityce, a także Anny Grodzkiej... to niestety ale ogarnął mną „polityczny” niesmak.
Poniżej przytaczam fragment manifestu Frakcji Republikańskiej, które mają przekonać ewentualnych wyborców z prawej strony sceny politycznej:
„Wiem, co zrobić by to zmienić, wiele osób chce to robić razem ze mną. Ci ludzie są dziś poza polityką, poza sejmem i rządem. Rozmawiam z nimi każdego dnia na spotkaniach w całym kraju. Z różnych powodów nie ufają oni żadnej z istniejących partii politycznych, zwłaszcza tym, które obecnie rządzą Polską. Ludzie ci chcą by politycy zaczęli zajmować się realnymi problemami naszego pokolenia. Po zakończeniu prac nad szerszym otwarciem dostępu do 50 zawodów, postanowiłem zacząć pracę nad otwarciem jeszcze jednego zawodu – zawodu polityka”.
A także na temat Anny Grodzkiej:
„Anna Grodzka. Osoba funkcjonująca w polityce w oparciu o to, że ze swojej seksualności uczyniła znak rozpoznawczy. Nie wiem jakie ma poglądy na gospodarkę, sprawy społeczne, właściwie jakiekolwiek inne niż te dotyczące tematyki LGBT i związków partnerskich. Rozmowa z 4. letnią córką nie mającą cienia wątpliwości w sprawie płci Anny Grodzkiej i wytłumaczenie jej, dlaczego Anna Grodzka jest w sukience – to było poważne wyzwanie. Anna Grodzka moim zdaniem wie, że takie reakcje wywołuje (nie tylko u dzieci) i uczyniła z tego swój znak rozpoznawczy w życiu publicznym. Jako rodzic starający się dzieciom tłumaczyć na czym świat polega, czym jest rodzina, małżeństwo, czym się różnią chłopcy od dziewczynek (na każdej płaszczyźnie), co jest dobre a co złe – miałem nie lada wyzwanie. Dlatego na Kongresie przytoczyłem ten przykład jako znak tego, jak bardzo świat się zmienia. A zmienia się bardzo”
http://wpolityce.pl/artykuly/53937-przemyslaw-wi...
Okazuje się, że pan Wipler nie ma skrupułów, aby pod skrzydła partii „republikańskiej” przygarnąć osoby, które są kojarzone z destrukcyjnym, prorosyjskim, antyrodzinnym, oraz skrajnie lewackim ugrupowaniem, mającym w swoim repertuarze retorykę antypolską, antyrodzinną i antykościelną. W tym momencie nasuwają się poważne pytania do pana Wiplera, skoro jego ugrupowanie przyjmuje pod swe skrzydełka ex-palikociarzy, czy oznacza to zmianę zapytrywań wierchuszki “Republikanów” na temat aborcji, roli kościoła w Polsce, polityki wobec Rosji, czy też wizji sceny politycznej w ciągu następnych 10 lat? Skoro taka wolta jest możliwa teraz, to strach pomyśleć co się będzie dzialo gdy partia Wiplera dostanie się do parlamentu i będzie mogła „bimbać sobie” na opinie wyborców.
Panie Wipler, nie można wyborcom robić „wody z mózgu” w ramach gierek partyjnych, podobną drogę przeszli niedawno działacze PJN-u, ale nawet oni nie wpadliby na pomysł współpracy z ex-palikociarzami. Zachowanie Wiplera, to kolejny dowód na to, że ufanie „odłamowcom” z PiS-u, to wyrzucenie kartki wyborczej do śmietnika. Powiem szczerze, w najczarniejszych snach nie wymyśliłbym scenariusza, w którym jeszcze niedawno hołubiony przez zarząd PiS-u Wipler „dogaduje się” z eks-palikociarzami. Jednym słowem zgroza! Przypominają się jeszcze występy pana Wiplera w studiach telewizyjnych i na portalach społecznościowych, jako „republikanina z PiS-u”. Niestety taki profil polityczny to już przeszłość. Dzisiaj Wipler widzi się we wspólnej formacji z eks-palikociarzami, plującymi na kościół i drwiącymi ze ś.p. prezydenta Kaczyńskiego. Obrzydliwe zestawienie, stawiające Wiplera w jak najgorszym świetle. Po raz kolejny rzeczywistość prześciga najczarniejsze scenariusze. Przypadek Wiplera źle wróży zarówno Fundacji Republikańskiej, jak i szeroko pojmowanej prawicy w Polsce.
P.S.
Mój wpis dedykuję mojemu koledze redakcyjnemu, Maxowi w związku z jego komentarzem: http://niepoprawni.pl/blog/287/marsz-niepodleglo...
Szanowny Maxie, mam nadzieję, że wpis ten zainspiruje Cię do napisania inspirującej polemiki.
Pozdrawiam.
wtorek, 26 czerwca 2012
Prometeusz
Prometeusz wyreżesorowany przez Ridley-a Scotta warto zobaczyć tylko i wyłącznie w 3-D wymiarze. Film oglądany w standartowej wersji jest dużo mniej interesujący, o ile warto go w ogóle oglądać. Czym jest Prometeusz, jako dzieło filmowe? To swoisty powrtót Ridleya Scotta do mrocznych początków horroru w kosmosie, gatunku zdefiniowanego przez Scotta na początku lat 80-tych, niestety powrót ten jest nieudany. Sama idea Prometeusza jest dość ciekawa, niestety jest ona niespojna logicznie i krucha jeśli chodzi o dramaturgię postaci.
Dzieło artystyczne Scotta można opisać w kilku słowach jako emocjonującą podróż do najmroczniejszych zakątków wszechświata w poszukiwaniu twórców „rodzaju ludzkiego”. Tylko tyle i aż tyle, prawda?
Postacie Prometeusza są mało wyraziste, a diabliczny android, który specjalizuje się w nauczaniu starożytnych języków, szpiegowaniu snów śpiących ludzi i oglądaniu czarno-białych filmów (Lawrance z Arabii) jest kontrastowo słaby wobec androidów z oryginalnych Alien I i Aliens. Kruche są filmowe dialogi, postacie wyżywają się w papierowych dyskursach, a wszystko podlane jest mroczną scenerią pełną błyskających światełek i diod, prawie jak w afrykańskiej knajpie.
Jak wspomniałem wcześniej, celem wyprawy , jest poszukiwanie planety z której pochodzi pozaziemska cywilizacja „inżynierów”. Ta niezwykle rozwinięta pozaziemska cywilizacja dzięki skomplikowanej rekombinacji własnego DNA stworzyła, no właśnie... „człowieka”. Czy na swoje podobieństwo? Tego Scott nie chce do samego końca odkryć, ale możemy się domyśleć, że tak. Zwłaszcza, że „inżynierowie” postanowili unicestwić ludzkość jako gatunek.
Pozostałych scen, tym bardziej niespójnych wydarzeń nie będę opisywał. Od momentu, gdy ziemski statek kosmiczny ląduje na ponurej planecie wypadki przebiagają według sprawdzonej dramaturgii. Gorszących scen nie zauważyłem, zaś maszyna aborcyjna powinna spodobać się każdej rasowej feministce. Tak więc na koniec, polecam ten film wyłącznie w wersji 3-D, jeśli akurat jest kiepska pogoda, albo komuś obrzydło Euro2012 i idioinformacje z przygłupowizora.
poniedziałek, 8 listopada 2010
"Due date"
Czy kolejny film o podróży poprzez bezmiary Ameryki może być śmieszny i warty obejrzenia? ...nie?
Ja też tak myślałem, gdy w sobotę wieczorek wskutek irytującego splotu wydarzeń wylądowałem w kinie na hamerykańskiej komedii. Muszę przyznać, że przez chwilę poczułem się jak tutyłowy bohater Peter Highman (grany przez Roberta Downey) na lotnisku w Atlancie, który na skutek konfliktu ze współpasażerem(Zach Galifianakis) jest zmuszony przemierzyć USA... samochodem. Samochodem, gdyż wskutek konfliktu z ochroną samolotu Peter znajduje się na liście „terrorystów”. Peter to architekt, przedstawiciel amerykańskiej „upper middle class” którego żona ma wyznaczoną datę cesarskiego cięcia (tytułowy „Due-date” to dzień „cesarki” jakby to powiedział „polski tatuś”). Peter wskutek fatalnego zbiegu wydarzeń nie posiada portfela, ani kard kredytowych, gorsza sprawa, nie ma prawa jazdy. W jednej chwili staje się, człowiekiem bez tożsamości, ale gdy zgadza się na propozycję wspólnej podróży z Ethanem Tremblay to dobrze wiemy, że popełnia największy błąd swojego życia. Akcja szybko nabiera tempa, niefrasobliwy i wychowany bezstresowo Ethan wydaje ostatnie pieniądze na „leczniczą marihanę”, a apele o „resztki rozsądku” przyjmuje wzruszeniem ramion. Z każdą kolejną sceną jest coraz gorzej, a kłopoty i zabawne sytuacje mnożą się jak króliki. Peter wtrakcie podróży mimowolnie upodabnia się do swojego brodatego i niechlujnego współtowarzysza niedoli. Czemu przygląda się z tylniego siedzenia miniaturowy pies z wielkim kołnierzem na szyi.
Film Phillipsa eksplatuje motyw wędrówki przez otchłanie Stanów, bezmiar arizońskiej pustyni, pastwisk Texasu, czy moczarów Luizjany jest skontrastowana z klaustrofobiczną puszką kolejnie rozbijanych samochodów. Wielkie miasta (Atlanta, L.A.) widziane z lotu ptaka przeciwstawione są pustkom Nowego Meksyku, czy bezmiarowi Wielkiego Kanionu. Również postacie Petera i Ethana są diametralnie różne, Peter to architekt, człowiek wymagający respektowania zasad i wartości „białej Ameryki”. Ethan, to „looser”, bezstresowy nieudacznik, kopcący marihuanę i rozmieniający swe życie na drobne. Ethen to końcowy produkt „bezstresowego wychowania”, człowiek pozbawiony elementarnych wiadomości na temat historii czy kultury własnego kraju. Celem Ethana jest kariera aktorska w magicznym Hollywood, celem Petera jest dotarcie w jednym kawałku do L.A., które nie jest dla niego bajkowo-mitycznym miastem, ale bezwględną dżunglą, gdzie „chodniki są pokryte trupami naiwniaków” jak to wykrzykuje Peter w jednej ze scen.
Film również odwoływuje się do klasycznych monologów z „Ojca Chrzestnego”, jednak wykonanych przez Ethana w sposób nie tyle amatorski, ile komediowy. Gwoździem tego „aktorskiego” monologu jest odpowiedź Ethana na pytanie Heidi (Juliette Lewis), o to kto napisał deklamowany fragment. Otóż Ethan z wielkim przekonaniem w głosie odpowiada: „mafia”, w tym momencie kino drży od złośliwego rechotu rozbawionej publiczności. Nie jest to jedyny moment, gdy reżyser (Todd Phillips) mruga do kinowego widza, wciągając go do wspólnej zabawy. Dialogi bawią, a bohaterowie Phillipsa gadają bez przerwy, przerzucając się zabawnymi zbitkami pojęć i niezrozumienia. Jednocześnie film ociera się o elementy, które jednocześnie są i nie są humorystyczne. Tak dzieje się na granicy w El Paso, gdzie meksykańscy „federales” aresztują Petera, czy też w placówe Western Union, gdzie Peter obraża sparaliżowanego weterana wojny w Iraku. Zarówno zarówno eks-wojskowy, a tym bardziej federales są sportretowani wyjątkowo paskudnie, ale elementy kontrastu jedynie pogłębiają przekaz filmu.
Tak jak w „Rain Man” w trakcie wędrówki bohaterowie odkrywają samych siebie, stają się coraz bardziej ludzcy, a może po prostu zatracają dystans do samych siebie? Chyba bardziej odnosi się to do Petera niż Ethan-a, bo to Peter uosabia typowego Amerykanina, Ethan jest raczej nieudolną karykaturą postarzałego bezstresowca z którym trudno się utożsamić. O ile w „Rain Man” Barry Levinson przewartościowuje bohaterów w hazardowych dekoracjach Las Vegas, Phillips wybiera bardziej monumentalną przestrzeń Wielkiego Kanionu. Tutaj właśnie Ethan rozsypuje prochy swojego ojca, a przynajmniej tę część, którą udało się ocalić w czasie podróży (szczegółów nie zdradzę) i żegna się z ojcem. Oczywiście metamorfoza bohaterów nie jest zupełna, o czym przekonujemy się scenę później gdy Ethan wyjawia Peterowi...
Ale o tym możecie przekonać się sami. Moja rada jest taka, nie planujcie, że pójdziecie na ten film, nie róbcie specjalnych przygotowań, po prostu jeśli pojawi się gdzieś w okolicy, to go zobaczcie. Kolejny film, który opowiada Amerykę na nowo.
Ja też tak myślałem, gdy w sobotę wieczorek wskutek irytującego splotu wydarzeń wylądowałem w kinie na hamerykańskiej komedii. Muszę przyznać, że przez chwilę poczułem się jak tutyłowy bohater Peter Highman (grany przez Roberta Downey) na lotnisku w Atlancie, który na skutek konfliktu ze współpasażerem(Zach Galifianakis) jest zmuszony przemierzyć USA... samochodem. Samochodem, gdyż wskutek konfliktu z ochroną samolotu Peter znajduje się na liście „terrorystów”. Peter to architekt, przedstawiciel amerykańskiej „upper middle class” którego żona ma wyznaczoną datę cesarskiego cięcia (tytułowy „Due-date” to dzień „cesarki” jakby to powiedział „polski tatuś”). Peter wskutek fatalnego zbiegu wydarzeń nie posiada portfela, ani kard kredytowych, gorsza sprawa, nie ma prawa jazdy. W jednej chwili staje się, człowiekiem bez tożsamości, ale gdy zgadza się na propozycję wspólnej podróży z Ethanem Tremblay to dobrze wiemy, że popełnia największy błąd swojego życia. Akcja szybko nabiera tempa, niefrasobliwy i wychowany bezstresowo Ethan wydaje ostatnie pieniądze na „leczniczą marihanę”, a apele o „resztki rozsądku” przyjmuje wzruszeniem ramion. Z każdą kolejną sceną jest coraz gorzej, a kłopoty i zabawne sytuacje mnożą się jak króliki. Peter wtrakcie podróży mimowolnie upodabnia się do swojego brodatego i niechlujnego współtowarzysza niedoli. Czemu przygląda się z tylniego siedzenia miniaturowy pies z wielkim kołnierzem na szyi.
Film Phillipsa eksplatuje motyw wędrówki przez otchłanie Stanów, bezmiar arizońskiej pustyni, pastwisk Texasu, czy moczarów Luizjany jest skontrastowana z klaustrofobiczną puszką kolejnie rozbijanych samochodów. Wielkie miasta (Atlanta, L.A.) widziane z lotu ptaka przeciwstawione są pustkom Nowego Meksyku, czy bezmiarowi Wielkiego Kanionu. Również postacie Petera i Ethana są diametralnie różne, Peter to architekt, człowiek wymagający respektowania zasad i wartości „białej Ameryki”. Ethan, to „looser”, bezstresowy nieudacznik, kopcący marihuanę i rozmieniający swe życie na drobne. Ethen to końcowy produkt „bezstresowego wychowania”, człowiek pozbawiony elementarnych wiadomości na temat historii czy kultury własnego kraju. Celem Ethana jest kariera aktorska w magicznym Hollywood, celem Petera jest dotarcie w jednym kawałku do L.A., które nie jest dla niego bajkowo-mitycznym miastem, ale bezwględną dżunglą, gdzie „chodniki są pokryte trupami naiwniaków” jak to wykrzykuje Peter w jednej ze scen.
Film również odwoływuje się do klasycznych monologów z „Ojca Chrzestnego”, jednak wykonanych przez Ethana w sposób nie tyle amatorski, ile komediowy. Gwoździem tego „aktorskiego” monologu jest odpowiedź Ethana na pytanie Heidi (Juliette Lewis), o to kto napisał deklamowany fragment. Otóż Ethan z wielkim przekonaniem w głosie odpowiada: „mafia”, w tym momencie kino drży od złośliwego rechotu rozbawionej publiczności. Nie jest to jedyny moment, gdy reżyser (Todd Phillips) mruga do kinowego widza, wciągając go do wspólnej zabawy. Dialogi bawią, a bohaterowie Phillipsa gadają bez przerwy, przerzucając się zabawnymi zbitkami pojęć i niezrozumienia. Jednocześnie film ociera się o elementy, które jednocześnie są i nie są humorystyczne. Tak dzieje się na granicy w El Paso, gdzie meksykańscy „federales” aresztują Petera, czy też w placówe Western Union, gdzie Peter obraża sparaliżowanego weterana wojny w Iraku. Zarówno zarówno eks-wojskowy, a tym bardziej federales są sportretowani wyjątkowo paskudnie, ale elementy kontrastu jedynie pogłębiają przekaz filmu.
Tak jak w „Rain Man” w trakcie wędrówki bohaterowie odkrywają samych siebie, stają się coraz bardziej ludzcy, a może po prostu zatracają dystans do samych siebie? Chyba bardziej odnosi się to do Petera niż Ethan-a, bo to Peter uosabia typowego Amerykanina, Ethan jest raczej nieudolną karykaturą postarzałego bezstresowca z którym trudno się utożsamić. O ile w „Rain Man” Barry Levinson przewartościowuje bohaterów w hazardowych dekoracjach Las Vegas, Phillips wybiera bardziej monumentalną przestrzeń Wielkiego Kanionu. Tutaj właśnie Ethan rozsypuje prochy swojego ojca, a przynajmniej tę część, którą udało się ocalić w czasie podróży (szczegółów nie zdradzę) i żegna się z ojcem. Oczywiście metamorfoza bohaterów nie jest zupełna, o czym przekonujemy się scenę później gdy Ethan wyjawia Peterowi...
Ale o tym możecie przekonać się sami. Moja rada jest taka, nie planujcie, że pójdziecie na ten film, nie róbcie specjalnych przygotowań, po prostu jeśli pojawi się gdzieś w okolicy, to go zobaczcie. Kolejny film, który opowiada Amerykę na nowo.
czwartek, 27 maja 2010
Gdzie się dzieli konfitury...
Bruksela nie życzy sobie, aby polscy PSL-owcy wyjadali unijne konfitury. Polakom przysługują tylko funkcje „świecznikowe” i dukające po anglisku jak to robi Buzek, z których nie mamy żadnych korzyści. Tam gdzie dysponuje się żywą gotówką, tam Polakom pokazuje się drzwi. Unijny komisarz dysponujący spadającym na pysk „euro” dla europejskich rolników wyrzucił z pracy Andrzeja Dychę i to już po dwóch miesiącach. Jak dowiedział się usłużny RMF FM: „był on niekompetentny i nie sprawdził się na stanowisku”. Z pewością na tym stanowisku sprawdzi się urzędas z Wielkiej Brytanii, który ochoczo zastąpił „niekompetentnego PSL-owca”.
To nie koniec unijnej tragikomedii, według usłużnego RMF FM, Bruksela będzie teraz „prześwietlać” kolejne polskie kandydatury (cóż za afront!). Wiadomo, Włosi, Francuzi, Grecy są bardziej pracowici, fachowi, uczciwi i „europejscy”, w każdym bądź razie bardziej niż PSL-owcy z dumnego protektoratu IIIRP. W momencie gdy zatopionej polskiej wsi Bruksela musiałaby rzucić ochłap... w tajemniczy sposób były wiceminister z PSL-u okazuje się leniem, nierobem i bumelantem. Wstyd Polacy, wstydźcie się, nie pasujecie do światłych i przebiegłych europejczyków, takich jak prof. Bartoszewski, prof. Balcerowicz i prof. Belka.
Swoją drogą to zastanawiam się czy osiągneliśmy już poziom „grupy etnicznej” zamieszkującej tereny między Odrą i Bugiem, czy też zmierzamy w tym kierunku? Gdy przyjdzie do dzielenia konfitur, to znaczy gdy dobra Bruksela będzie decydować o reformie polityki rolnej i dopłatach do upraw, ciemnych Polaków przy tym nie będzie. Bo i PO co?
Polacy mają tefałen, Polsat, RMF FM, oraz inne media, które szybko tubylcom wytłumaczą, że białym murzynom UE od prawdziwej forsy z dala. Polacy mają się gryźć ze sobą, sprawdzać słupki sondażowe, ewentualnie fascynować się komitetami horrorowymi.
Aby to fajnie spuentować, najlepiej przytoczyć tytuł z "Wall Street Journal, który określił "mianem "naiwności" wiarę władz protektoratu IIIRP w dobrą wolę Putina w wyjaśnianiu okoliczności katastrofy smoleńskiej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)